Zakończyła się Oaza Rekolekcyjna Animatorów Rodzin w Skrzatuszu. Ponad 100 osób wykorzystało długi świąteczny weekend na formację.
Do Skrzatusza zjechało się 31 rodzin z dziećmi. Razem z diakonią wychowawczą dało to imponującą liczbę 110 uczestników. - Mieliśmy listę rezerwową. I ciągle prosiliśmy siostrę: jeszcze jeden pokój, jeszcze jakaś dostawka - cieszą się Ania i Jacek Todysowie, koszalińska para rejonowa odpowiedzialna za przygotowanie rekolekcji.
Oazy Rekolekcyjne Animatorów Rodzin (ORAR) to krótsze formy rekolekcji w Ruchu Światło-Życie, ukazujące jego ideał wychowawczy, jak również wprowadzające w duchowość małżeńską i posługę animatora. Uczestnictwo w nich pozwala lepiej zrozumieć koncepcję wspólnoty, stworzoną przez ks. Franciszka Blachnickiego, dlatego są niezbędne w podstawowej formacji członków Domowego Kościoła. - Każdy członek Domowego Kościoła powinien taką formację ukończyć. Wprowadza w genezę, strukturę i sposób funkcjonowania Ruchu - wyjaśnia J. Todys.
Głównym celem weekendu, który tym razem rozpoczął się już w środę wieczorem, było pogłębienie w świadomości uczestników istoty, celu, duchowości i metody Domowego Kościoła oraz przyczynienie się do uaktywnienia uczestników ruchu zarówno w pracy osobistej, jak i w ewangelizacji i w diakonii. Pomagały w tym świadectwa samych uczestników. Pierwsze dał Robert. Choroba sprawiła, że nie znalazł się na pokładzie samolotu wojskowego CASA, który rozbił się pod Mirosławcem. To był dla niego punkt zwrotny w życiu duchowym. Drugie złożył Sebastian, któremu dwa miesiące temu, po rozległym zawale, lekarze dawali nieduże szanse na przeżycie. Razem z żoną Asią opowiadali o sile szturmu modlitewnego, który nie tylko wyprosił życie dla młodego mężczyzny, ale również zaowocował nawróceniami.
- Pierwszy dzień poświęcony jest znakowi Światło-Życie. Drugi dzień mówi o tym, że Ruch prowadzi do powstania nowego człowieka. Nowy człowiek potrzebuje nowej wspólnoty i temu poświęcony jest trzeci dzień. W nowej wspólnocie nowy człowiek zaczyna owocować nową kulturą, która ma promieniować w świecie - tłumaczy Jacek. - Po co my jesteśmy Domowym Kościele? Nie po to, żeby być towarzystwem wzajemnej adoracji. Ruch prowadzi nas do liturgii eucharystycznej i modlitwy osobistej.
Domowy Kościół to m.in. przestrzeń wspólnego wzrastania duchowego małżonków. - Nie możemy wyprzedzać współmałżonka w formacji, gonić do przodu, zostawiając go w tyle. Do świętości idziemy razem, jedną drogą. Nowa kultura, o której mówimy, to także wychowanie naszych dzieci, przekazywanie im treści religijnych i wartości - dodaje Ania.
Zasady panujące w ruchu są też szansą na rozwój małżeństwa także od strony ludzkiej. Obowiązek tzw. dialogu małżeńskiego, który powinien odbywać się raz w miesiącu, zapobiega wielu kryzysom. - My trafiliśmy do Domowego Kościoła, gdy nasze małżeństwo znalazło się w głębokim kryzysie. Nie umieliśmy sobie poradzić z problemami. Kryzysy są potrzebne, bo dużo nas uczą, ale z perspektywy lat żałuję, że nie znaleźliśmy się we wspólnocie wcześniej, bo pewnie łagodniej byśmy je przechodzili - przyznaje Jacek, choć zastrzega, żeby nie mylić Domowego Kościoła z terapią małżeńską - od tego są specjaliści i specjalistyczne gabinety, z których trzeba korzystać. - Nie prowadzimy terapii, a podpowiadamy, jak wspólną drogą iść do Jezusa. Z Bogiem łatwiej pokonywać przeszkody - dodają państwo Todysowie.
Opiekę duchową nad uczestnikami rekolekcji w Skrzatuszu sprawował ks. prof. Janusz Bujak.