Ciągłe pytania o liczby, przywoływanie wydarzeń z Dąbrowy Górniczej, odmieniane przez wszystkie przypadki słowa "kryzys", choć wiążą się z niezaprzeczalnymi faktami, mogą człowieka pozbawić nie tyle chęci do życia, co nadziei.
Odnoszę wrażenie, że od dłuższego już czasu (nie jest to myśl odkrywcza) w opisywaniu Kościoła dominuje spojrzenie publicystyczne. Pobrzmiewają w nim tony pesymistyczne, którym czasami próbują przeciwstawić się te bardziej optymistyczne. Innymi słowy, jest to nieustanny publicystyczny, widoczny także w kaznodziejstwie, spór między pesymistami i optymistami. Przy czym zarówno jedni jak i drudzy swój punkt widzenia będą nazywali realizmem.
Weźmy np. dopiero co zakończoną inaugurację roku akademickiego w koszalińskim seminarium. Fakty są takie, że studia rozpoczyna tym razem 2 kandydatów (liczby). Tak niewielu nie było ich jeszcze nigdy (kryzys). Czy to już trend, czy tylko „wypadek przy pracy”?
Do sprawy można podejść pesymistycznie, kreśląc czarne scenariusze upadku nie tylko seminarium, ale w ogóle Kościoła. Przyczyny takiego stanu rzeczy w tej optyce wydają się dość łatwo identyfikowalne, a jedną z nich jest oczywiście Dąbrowa Górnicza.
Zdenerwowani takim opisem rzeczywistości optymiści będą z kolei próbowali bardziej uwypuklić jasną stronę tych samych faktów. Być może niekoniecznie założą od razu różowe okulary, jednak w liczbie „dwa” będą starali się zobaczyć sukces, albo przynajmniej nie przyznać się do jego braku.
Zarówno pesymizm jak i optymizm w patrzeniu na współczesną sytuację Kościoła jest dla mnie trudny do zniesienia. Rozumiem, że są tacy, których trudności wewnątrz Kościoła cieszą i najchętniej usłyszeliby po raz kolejny, że jest źle i będzie jeszcze gorzej, a właściwie to już niedługo nic nie będzie. Prześcigaliby się, aby jako pierwsi podać newsa: „Kościół katolicki kończy działalność”. Jest w tym jakieś przedziwne upodobanie w ciemnej stronie rzeczywistości.
Czytając ostatni wywiad z kard. Rysiem na portalu Onet, odniosłem wrażenie, że z przeprowadzającego go dziennikarza bił właśnie jakiś pesymizm, który w formułowaniu pytań nie pozwolił mu wznieść się nieco wyżej. Jakby chciał po raz kolejny usłyszeć tylko jedno - że jest źle.
Akurat to aż tak bardzo mnie nie dziwi. Widzę jednak także w samym Kościele, na ambonie, czy wśród komentatorów, którzy publikują, albo wypowiadają swoje zdanie w mniej formalnych sytuacjach coś, co nazwałbym nawet więcej niż pesymizmem.
Aby wyrazić to, co myślę, oddam głos kard. Josephowi Ratzingerowi, który na rok przed wyborem na Stolicę Piotrową, podczas wizyty we włoskim senacie mówił o kryzysie tożsamości europejskiej. Wypowiedział wtedy pamiętne słowa: „Zachód ujawnia tutaj nienawiść do siebie, co jest dziwne i może być postrzegane jedynie jako patologia. Zachód chwalebnie próbuje otworzyć się, pełen zrozumienia, na zewnętrzne wartości, ale nie kocha już siebie; w swojej własnej historii widzi obecnie tylko to, co jest godne ubolewania i destrukcyjne, natomiast nie jest już w stanie dostrzec tego, co jest wielkie i czyste”.
Nie mówię tu o „publicystyce pesymistycznej”, w której ewidentnie widać troskę o dobro Kościoła. Taka na szczęście też jest. Jednak i jej często brakuje tego czegoś, co sprawia, że nawet jak przypuszczam wbrew jej autorom zabija ona nadzieję.
Z drugiej strony jest publicystyczny optymizm, obecny także w kaznodziejstwie, posługujący się zaprzeczaniem oczywistym faktom, przemilczaniem ich, pokrętnym interpretowaniem czy zaklinaniem rzeczywistości, lub odczytywaniem jej tylko w kluczu jakiegoś ataku z zewnątrz. Optymiści uspokajają się nawzajem stwierdzeniami, że przecież tak źle nie jest, a właściwie, to tak dobrze jeszcze nigdy nie było, a w ogóle to problem jest złożony, przejściowy, a dzisiejsze czasy są nie do porównania z poprzednimi…
Myślę, że dzisiaj bardziej niż pesymizmu czy optymizmu potrzeba spojrzenia prorockiego. Ta kategoria biblijna i głęboko teologiczna, wymyka się spojrzeniu czysto publicystycznemu i ma zdolność rodzenia nadziei. Mamy dziś zbyt wielu publicystów i zbyt niewielu proroków. Tzn. mi takiego spojrzenia w przestrzeni publicznej debaty o Kościele bardzo brakuje. Może ta dysproporcja jest czymś naturalnym, w każdym razie proroków słabo słychać. Są, na szczęście, ale z trudem się przebijają.
Prorok widzi głębiej. Nie zapomina, że zło jest realne i należy je dostrzegać, nazywać, przeciwdziałać mu, a nie zaklinać rzeczywistości. Nie zapomina jednak, że Chrystus obiecał swoją obecność wśród uczniów przez wszystkie dni aż do skończenia świata; że Duch Święty nie przestaje mówić do Kościoła także przez to, co trudne; że nie przestaje go prowadzić…
Dlatego brakuje mi tych, którzy zadają pytania i poszukują odpowiedzi, które prowadzą dalej niż przerażenie lub uspokojenie. Brakuje mi tych, którzy potrafią zapalić światło, a nie tylko błysnąć publicystyczną sprawnością. Brakuje mi proroków nadziei, którzy widzą Boże prowadzenie i starają się je pokazać.
Wracając do inauguracji roku w Koszalinie, może mała liczba zgłaszających się do seminarium, aby zostać księdzem, mówi nam np. to, że zbyt wiele spraw w Kościele opiera się na księżach?
Ciekawym znakiem sobotniej inauguracji była obecność na Mszy św. ponad 100 nadzwyczajnych szafarzy Komunii św., którzy akurat przeżywali swoje rekolekcje w pobliskim Centrum Edukacyjno-Formacyjnym. 18 kleryków i 100 szafarzy, czyli jak sądzę w sumie 118 mężczyzn gotowych bardziej zaangażować się w życie Kościoła. Nawet w kategorii tylko liczbowej to niemało. Potrzebny prorok!