Zdrowa rywalizacja, zmęczenie sportowymi wyczynami, satysfakcja z dobrze wykonanej pracy i budowanie wspólnoty. A wszystko to w leśnej głuszy.
Ksiądz Bartek Kuligowski nie ukrywa prawdy o obozie: – Krew, pot i łzy – mówi z powagą, spod której przebija szeroki uśmiech. Bo jeśli krew, to jedynie od ukąszeń komarów, a łzy – najprędzej z radości z wywalczonej wygranej.
Po raz kolejny gościnny las nad jeziorem Bytyń Wielki stał się areną sportowych zmagań, a zarazem wielką katedrą. 35 ministrantów (w tym dwie dziewczynki) z trzech parafii: Szczeglina, szczecineckiej parafii Mariackiej i od św. Michała z Jastrowia wybrało się na obóz. Towarzyszyli im ich duszpasterze: ks. Mariusz Ambroziewicz, ks. Bartosz Kuligowski i ks. Roman Maziec.
Tym razem to był szybki wyjazd: od niedzieli do czwartku. Żeby jeszcze zdążyć się przebrać w galowe ubrania i w piątkowy ranek odebrać szkolne świadectwo. Zanim jednak wyjechali ze stanicy harcerskiej w Próchnówku, korzystali z tego, co oferują podwałeckie lasy.
Kajaki, piłka wodna, unihokej, siatkówka, badminton, przeciąganie liny, dart – pomysłów na spędzanie czasu nie brakuje. Nawet na oglądanie kolejnych rozgrywek Euro nie ma czasu, a co dopiero na tęsknotę za komórką, która została w domu.
– Żeby rodzice mogli odpocząć od dzieci, a dzieci… od rodziców – wyjaśnia krótko obozową ideę ks. Ambroziewicz.
Szczegliński proboszcz dodaje, że dla uspokojenia rodzicielskich obaw, dorośli dostają ogólne raporty zdjęciowe. Ale nie mogą spieszyć z pomocom swoim latoroślom. Bo ważnym elementem obozów, na które od lat zabierają kolejne pokolenia ministranckie, oprócz zabawy i codziennej liturgii, są obowiązki – dla niektórych uczestników zupełnie nowe.
– Muszą sami o siebie zadbać. Jak coś zgubią, to od początku sprzątają namiot, żeby to znaleźć, jak nie umyją swojego talerza – to kolejny posiłek jedzą z brudnego – ks. Bartosz tłumaczy brutalne reguły rządzące ministranckim obozem.
Dla wielu dzieciaków wiążą się one na przykład z pierwszym w życiu zmywaniem czy… robieniem własnoręcznie kanapek. – Dzisiaj zwykły obóz okazuje się być dla dzieciaków przeżyciem survivalowym – śmieje się opiekun ministrantów.
Ale już całkiem poważnie opowiada o korzyściach, które płyną nawet z tak krótkiego wyrwania podopiecznych z wygodnych domowych pieleszy.
– Poza tymi praktycznymi umiejętnościami, chłopaki uczą się też odpowiedzialności: za siebie, za kolegów z grupy, za parafię, bo przecież pracują też na wspólny wynik zawodów. To też szkoła budowania wspólnoty. Pomagają sobie i wzajemnie się mobilizują. Efekty widać po powrocie do domu – dodaje szczecinecki duszpasterz.