Paulina Kulik nie uważa się za panią kościelną. Po prostu w cichości kontynuuje to, co przez 15 lat robił jej mąż. Jezus daje jej za to kwiaty.
Urodziła się w Konikowie i choć dużą część życia spędziła w pobliskim Koszalinie, to po latach wróciła w rodzinne strony – już z własną rodziną do nowo wybudowanego domu. Wróciła też do kościoła parafialnego, który stał się jeszcze bardziej jej kościołem – nie tylko z tego powodu, że zamieszkała niemal naprzeciwko kościoła pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa, filii parafii w Świeszynie, i trzyma klucze do kościelnych drzwi, ale dlatego, że tu wszystko się zaczęło.
To tu wychowywały się cztery córki Kulików, a obecnie hasa gromadka pięciorga wnucząt. Toteż na środku salonu stoi najważniejszy mebel domu – ogromny stół. I nie tylko rodzina przy nim zasiada, zdarza się, że i zmoczeni deszczem pielgrzymi – pewnego razu było ich nawet siedemdziesięciu.
– Tu zaczęło dziać się coś więcej, chociaż i mieszkając w Koszalinie należeliśmy do różnych grup parafialnych – mówi pani Paulina o aktywnym uczestnictwie w życiu Kościoła. Zanim kościelne klucze trafiły do niej, dzierżył je pan Jerzy, któremu 2 lata po przeprowadzce do Konikowa proboszcz zaproponował funkcję kościelnego. – Mąż myślał, że to tylko na chwilę. Nie przepuszczał, że kościelnym będzie przez piętnaście lat.
Jeszcze jako mieszkanka Koszalina poszła na pielgrzymkę pieszą do Myśliborza. Było jej wtedy przykro, gdy przechodząc przez rodzinne Konikowo zauważyła, że nikt tu nie witał pielgrzymów, niczym nie częstował. – Powiedziałam wtedy do męża: w przyszłym roku, kiedy już się tu wybudujemy, to my przyjmiemy pielgrzymów. I odtąd co roku zapraszaliśmy pielgrzymkę: najpierw ludzie szli do kościoła na modlitwę, a potem do nas na śniadanie – mówi z sentymentem i opowiada, jak mąż zbijał ławki, żeby pielgrzymi mieli gdzie usiąść na podwórzu, jak przygotowywała posiłek (gospodynie donosiły ciasta, niektórzy wspierali akcję finansowo). Myśliborskie pielgrzymki liczyły wtedy kilkadziesiąt, nawet do 100 osób. – To było takie radosne, kiedy oni tu przychodzili, śpiewali, modlili się z nami – wspomina z uczuciem.
– Oczywiście to jest obowiązek, muszę być dostępna z kluczem, czasem przerwać własne sprawy w domu i biec otwierać, bo np. ktoś chce spisać licznik. Ale jest też satysfakcja i myślę, że zadatek na ten drugi świat, żeby nie przyjść tam z pustymi rękami – mówi o posłudze w parafii. – Zdarza się, że kiedy układam kwiaty w kościele, to pod koniec niechcący ułamie mi się jeden kwiatek albo gdzieś jakiś jeden piękny zawieruszy się w resztkach. Wtedy zawsze mówię sobie: to Pan Jezus mi daje kwiatki, w podziękowaniu.
Więcej na ten temat można przeczytać w nr. 33/2025 "Gościa Koszalińsko-Kołobrzeskiego" i w e-wydaniu.