Zamek Drakuli, zapomniany ołtarz polskich uchodźców, dobro otrzymywane od przygodnych ludzi spotkanych na liczącej 1815 kilometrów drodze. Tak najkrócej opowiadają o rowerowej podróży jej uczestnicy.
Ale 11 dni spędzonych na rowerowym siodełku to także ciągnące się podjazdy i dające mnóstwo frajdy zjazdy, drobne kontuzje i trudna do opowiedzenia satysfakcja, że udało się tego dokonać.
Sprawnie i bezpiecznie
– Świat oglądany z roweru jest piękniejszy. Niekiedy trzeba się bardziej skupić na drodze, ale generalnie jest wiele chwil, kiedy można obejrzeć krajobrazy. Wyjątkowy był dzień, kiedy w dużym tempie przejechaliśmy 200 km. Gdy zsiadłam z roweru, byłam wykończona, ale też ogromnie dumna, że dałam radę – śmieje się Julia Kot.
Po raz drugi wybrała się na wyprawę razem z ks. Mariuszem Ambroziewiczem, który niestrudzenie przemierza świat na dwóch kółkach i przekonuje, że nie ma takiego miejsca, do którego nie da się dojechać rowerem. W ubiegłym roku obostrzenia pandemiczne skłoniły ich do pozostania w kraju i podążenia śladami wyniesionego na ołtarze Prymasa Tysiąclecia. W tym roku obrali kierunek na Bukareszt. W 11 dni pokonali 1815 km. – Sprawnie i bezpiecznie – podsumowuje krótko ks. Ambroziewicz.
Więcej szczegliński proboszcz opowiada o tym, co stanowi duchowy wymiar wyprawy. Bo kręcenie kilometrów to więcej niż turystyka. Każdy dzień zaczyna się Mszą św. sprawowaną w gościnnych parafiach lub w plenerze. – Żeby nabierać sił na cały dzień. Mieliśmy sporo kilometrów przed sobą, duże tempo i dynamiczną pogodę. Bywało mokro, bywało też bardzo gorąco, ale i zimno – jedno dnia mieliśmy na starcie jedynie 8 stopni Celsjusza. Eucharystia na początek to zawierzenie całego dnia Bogu, żeby On nas bezpiecznie przeprowadził – wyjaśnia ks. Mariusz.