Zakonnica w taczce, ksiądz na dachu, ewangelizatorzy myjący nogi. Kościół wychodzący z Przystanku Jezus jest otwarty, nie oceniający, choć nieźle zakurzony.
Tego nie da się uniknąć, kiedy kilka razy dziennie przemierza się dwukilometrowy pas startowy, wokół którego w tym roku rozłożył się Pol’and’Rock Festival.
Ale do tego też przygotowywały ewangelizatorów rekolekcje poprzedzające akcję. Żeby nie bać się ubrudzić.
Na jedną z największych imprez muzycznych w Europie przyjeżdża kilkaset tysięcy osób. W tym roku do podczaplineckiego Trzcińca. Wśród uczestników zabawy są punki z kolorowymi irokezami, półnagie dziewczyny, ale i rodziny z dziećmi. Bezdomni liczący na kilka dni darmowej życzliwości, weterani imprez rockowych, mocno zmęczone zażywaniem nie tylko muzyki dzieciaki.
Krótka modlitwa przy drewnianym krzyżu i ewangelizatorzy ruszają w ten kolorowy tłum. Chodząc po woodstockowym polu (mimo oficjalnej zmiany szyldu dawna nazwa festiwalu wciąż dobrze się trzyma), szukają pretekstu do rozmowy.
– Wpadnijcie do nas. Mamy trawkę – zaprasza ks. Kamil Sobiech. – Można sobie na niej wygodnie usiąść i pogadać – dodaje z rozbrajającym uśmiechem na widok min zaczepionych chłopaków.
Na Przystanek Jezus przyjeżdża od lat. Jak mówi przede wszystkim z posługą sakramentalną. – Często to mocne spowiedzi, po latach. Dla wielu z osób, które tu przyjeżdżają to pierwsza taka okazja. Do kościoła nie przyjdą, więc Kościół idzie do nich – tłumaczy duszpasterz z Tczewa.
Zaczepieni odpowiadają równie przyjaźnie. Może przyjdą, a może nie. Ale pozytywny przekaz zostanie.
- Ej, jesteś prawdziwy? - pytanie na widok sutanny czy habitu powtarza się tak często, że księża postanawiają zawiesić sobie tabliczki informacyjne na szyjach. Pomysł chwyta. Wyznanie działa jak magnes. Ale pytanie o autentyzm ma głębsze dno.
- Ludzie szukają prawdziwości przekazu. Nie szedłbym jednak w uproszczenie, że my tutaj jesteśmy super Kościołem, a na parafiach jest kiepsko. Nie tylko dlatego, że sam jestem proboszczem - śmieje się o. Damian Piątkowiak, rzecznik inicjatywy ewangelizacyjnej, która od ponad dwudziestu lat towarzyszy rockowemu festiwalowi. - Niekiedy w duszpasterstwie zabija nas biurokracja, którą też musimy na co dzień robić. Tu proces spotkania z człowiekiem jest uproszczony: wychodzimy na pole, gdzie nie ma żadnej buchalterii stawiającej mury. Tu jest po prostu spotkanie. I takiego upraszczania musimy się uczyć - tłumaczy werbista.
Ks. Rafał Jarosiewicz wziął sobie do serca ewangeliczne wezwanie do głoszenia na dachach i przez wiele godzin nie schodził z busa zaparkowanego przy płocie. Z dachu Mobilnego Konfesjonału do zachrypnięcia odpowiadał na pytania padające ze strony kolorowego tłumu. - Zaznaczam, że na wiele z nich nie znam odpowiedzi. Istotniejsze jest to, że nie unikam konfrontacji. I słyszę od nich: gdzie jest na co dzień taki Kościół, który wychodzi do ludzi, który jest życzliwy, który błogosławi, a nie grozi pięścią - mówi szef Szkoły Nowej Ewangelizacji diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej.
Na akcję przywiózł ze sobą nie tylko mobilny konfesjonał i oratorium w eks-foodtraku, ale też przedłużacze do ładowania komórek i darmowe toitoie obsługiwane przez ewangelizatorów. Patent przetestowany kilka tygodni wcześniej na organizowanej przez niego akcji ewangelizacyjnej przy festiwalu techno i tu się sprawdził. Darmowa życzliwość otwierała przestrzeń do dialogu.
W tym roku na Przystanku Jezus organizatorzy postawili na spotkanie twarzą w twarz. Na konfrontację z tym, z czym przyjdą do nich ludzie. Także po to, by samemu się nawracać.
- W rozmowach z ludźmi słyszymy wiele gorzkich słów o Kościele. Kiedy tego słucham, zastanawiam się ciągle, na ile jest to też o mnie. Z pewnością popełniłem niejeden błąd w swoim duszpasterzowaniu i te rozmowy są dla mnie jak przestroga na przyszłość, żeby być bardziej ludzkim, szukać rozwiązań. Kiedyś jedna parafianka powiedziała mi: „my też tu mamy swój Przystanek Jezus”, myśląc o tych, których nie ma w kościele i miała rację. To brutalna prawda: mamy w parafiach tylu ludzi, do których trzeba szukać takiego uproszczonego sposobu dotarcia. To, czego tu doświadczamy, musimy przekładać na środowiska, do których wracamy – mówi o. Piątkowiak.
Bo otwarci księża, wesołe zakonnice, gotowi do służby ewangelizatorzy, głęboka wiara i modlitwa to jednak nie jest codzienność standardowej parafii.
- Kto tu jest ewangelizowany? Oni czy my? Ta posługa jest też bardzo potrzebna nam, żeby spojrzeć głębiej, pod maskę kolczyków, tatuaży, znieczulaczy. Żeby nie mówić o służbie innym, tylko naprawdę iść z posługą. Doświadczenia z Przystanku warto zabrać ze sobą i przenieść tam, gdzie wracamy - nie ma wątpliwości s. Elżbieta Kmet.
Salezjanka z Lubina tradycyjny korowód otwierający ewangelizację przejechała na taczce. Z kontuzjowaną na poprzedniej akcji ewangelizacyjnej w Kołobrzegu kostką, nie mogłaby pokonać dwukilometrowego pasa startowego. Dystans do siebie i gotowość na niekonwencjonalne rozwiązania dołożyły się do budowania obrazu Kościoła bez barier i sztywnych schematów.
- Wielu, których spotkałam to ludzie zranieni przez Kościół, mający tylko jego zdeformowany obraz, bo nigdy nie doświadczyli czym jest wspólnota - przyznaje s. Emilia Batóg, franciszkanka ze zgromadzenia Córek św. Franciszka Serafickiego. Zamiast argumentów używa świadectwa. - I to zmieniało sposób nastawienia. Ja opowiadałam, co mam w sercu, reszta należy do Pana - mówi zakonnica.
- W czwartek była jedną z tych, która myła nogi przychodzącym do nich uczestnikom festiwalu. - Modliłam się, żeby Pan Bóg obmył ich serca. To poruszało ich i mnie. Jak ktoś doświadczy miłości, chce ją odwzajemniać - wyjaśnia prostotę gestu.
Karina i Jacek zatrzymują się przy chłopaku siedzącym przy drodze. Nie trzeba być psychologiem, żeby widzieć, jak całym sobą woła o uwagę. Kilkunastominutowa rozmowa nie przynosi spektakularnego nawrócenia, ale nie o to im chodzi. Chociaż są i takie spotkania, które owocują.
- Nie zaczynamy od gadania o Jezusie, opowiadamy o Nim sobą, tym, co przeżyliśmy, czego doświadczyliśmy - mówią małżonkowie z Reska. Sami wrócili do Kościoła przed dwoma laty. Od tego czasu posługują na Przystanku Jezus.
- Nie chcemy, musimy. Mamy obowiązek mówić o tym, że życie z Jezusem to jest dopiero życie. Bo my 40 lat nie żyliśmy wcale. Ale to też rekolekcje dla nas. Przystanek sprowadza nas do parteru. Uczy, żeby nie patrzeć na człowieka przez pryzmat masek, które ubiera, ale zatrzymać się, żeby usłyszeć jego wołanie - dodają.
Więcej o zakończonym dzisiaj Przystanku Jezus w Trzcińcu w wydaniu papierowym „Gościa Koszalińsko-Kołobrzeskiego” na niedzielę 14 sierpnia.