To spotykani ludzie: ważni, mający wpływ na lokalną historię albo tak pięknie zwyczajni, że chciało się klękać przed napisaniem pierwszego zdania w artykule... - pisze o pracy w "Gościu" ks. Dariusz Jaślarz, manowski proboszcz.
Diecezjalny "Gość Niedzielny" jest o parę miesięcy młodszy od mojego kapłaństwa i muszę powiedzieć, że upływający czas działa wyłącznie na jego korzyść. Kiedy pracowałem w redakcji, pisałem tylko do papierowego wydania, bo innego nie było. Dziś, proszę bardzo: chwilę po napisaniu tych słów, Czytelnik ujrzy je w internetowej odsłonie.
Wiele jest wspomnień, które przy tej okazji wyświetlają się w mojej głowie, jak na ekranie komputera. Redakcja przy ul. Piłsudskiego i jej przenosiny - dosłownie na własnych plecach - na ul. Stoczniowców; odwiedzanie różnych miejsc w diecezji, gdzie działy się rzeczy wielkie albo tak banalnie dobre, że należało o nich pisać nie z obowiązku, a zwykłego zachwytu.
To spotykani ludzie: ważni, mający wpływ na lokalną historię albo tak pięknie zwyczajni, że chciało się klękać przed napisaniem pierwszego zdania w artykule. To ich twarze uwiecznione na zdjęciach opowiadających o ich twórczym zaangażowaniu lub powalającej radości bycia "z".
To mądrość, która nie znalazła się na łamach, a która dotarła tylko do mnie. To w końcu cała opowieść o tym, kim byliśmy jako diecezja przez czterdzieści lat jej istnienia (2012 rok).
Urzekały mnie opowieści prawie wyszeptane na ucho, których bohaterowie czuli się bardzo niezręcznie, czasem byli nawet zażenowani, że oto teraz ludzie przeczytają o nich w gazecie. Ale były też (i są nadal) historie, które nigdy nie znalazły się i pewnie nie znajdą na stronach „Gościa Niedzielnego”. To historie twórców gazety. Nasze historie. Dziś: Ich historie. Życie zespołu redakcyjnego i pojedynczych osób, wchodzących w jego skład.
To radości i problemy, powiewy szczęścia, a czasem nawałnice smutku, to euforia pisania i niemoc tworzenia, nieprzespane noce i stany irytacji, że nie można być w kilku miejscach jednocześnie, to ostra wymiana zdań - "na noże" przy opracowywaniu tematu i cudowne wspieranie się. Zawsze.
To przyjaźń. Wspólne krojenie tortu i herbatka z zaproszonymi do redakcji "Gościa" gośćmi, ale też grób Julii. Bycie razem "na wozie" i pod nim. Śmiech do łez i do łez milczenie. Takie to wszystko było pospolicie metafizyczne w tym naszym "Gościu".
Każde z napisanych przeze mnie zdań ma w mojej głowie swoją twarz. Tak, jak twarz ma każdy "Gość", a "Niedzielny", znaczy: częsty, systematyczny, spodziewany, wierny... Taki akurat gość na niedzielny, rodzinny obiad.
Plurimos annos, Czcigodna Redakcjo; plurimos annos, Drodzy Czytelnicy!
Czytaj także: