Karolina Szarłata-Woźniak nie musi długo szukać w pamięci. Dwa tegoroczne wydarzenia pokazały, że jej rodzina ma przyjaciół w niebie.
Świętych obcowanie to nie tylko pobożna formułka z pacierza, ale rzeczywistość serc otwartych na Boże działanie. Poprosiliśmy kilka osób, żeby opowiedziały nam o tym, jak niebiescy przyjaciele towarzyszą, wspierają i modlą się razem z nami.
Karolina Szarłata-Woźniak, katechetka z Kołobrzegu:
Święta Urszula czuwająca
Świętą Urszulę Ledóchowską do mojego domu zaprosił Janusz Gajewski. Jego syn został uratowany dzięki cudownej interwencji błogosławionej wówczas zakonnicy i posłużył w procesie kanonizacyjnym. Wybrałam ją na patronkę moich studiów teologiczno-katechetycznych. Odkryłam, że choć dzieli nas sto lat, jej pedagogia jest właśnie tym, co chciałabym sama realizować z uczniami. Jakby nasze serca biły w tym samym rytmie. Nieraz czułam jej pomoc przy trudnych egzaminach, zawierzałam jej sprawy rodzinne, domowe. Jak przyjaciółce. I czułam jej bliską pomoc.
W tym roku nie mogłam pojechać do Koszalina na zakończenie nowenny za wstawiennictwem świętej. Bardzo chciałam, ale nie mogłam ruszyć się sprzed komputera. I nagle dostaję telefon. Mój syn miał wpadek. Kiedy wracał rowerem do domu, potrącił go samochód. Uderzenie nie było bardzo silne, ale jednak na tyle duże, że wyrzuciło go razem z rowerem na środek ruchliwej ulicy. Nadjeżdżający samochód zatrzymał się tuż przed nim, na rowerowym kole. Syna bolała ręka, więc pojechaliśmy do Koszalina na prześwietlenie. Okazało się, że nic, zupełnie nic mu się nie stało.
Kiedy wracaliśmy do domu, Jacek zapytał: "Mamo, a ty nie miałaś być dzisiaj w Koszalinie?". Odpowiedziałam, że tak, bo wspomnienie św. Urszuli, bo nowenna... A syn mówi: "A może to ona mnie uratowała, bo przecież tak się z nią przyjaźnisz?". Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że do wypadku doszło w tym czasie, gdy w Koszalinie trwała modlitwa za jej wstawiennictwem.
Święty Jacek na zakrętach
Druga historia związana jest ze św. Jackiem, który patronuje mojemu mężowi i synowi.
Tego roku postanowiliśmy na koniec wakacji wyskoczyć jeszcze na tydzień odpocząć nad jeziorem. Spakowaliśmy się i wsiedliśmy do samochodu. Dzień był dość nerwowy, nie mogliśmy się wyrobić z czasem. Wyjechaliśmy spóźnieni. Na zakrętach Szwajcarii Połczyńskiej mąż stracił panowanie nad kierownicą. Pamiętam, jak skosiliśmy znak, staczaliśmy się po skarpie i widziałam przed nami drzewo.
To było niewiarygodne, ale uderzyliśmy bokiem. Samochód skasowany, a nam nic się nie stało! Skończyło się na kilku siniakach.
Dopiero dwa dni po wypadku byliśmy w stanie rozmawiać o tym, co się stało. Mąż mówi: "Kiedy zboczyliśmy z tej drogi, skosiliśmy znak i złapałaś obiema rękami za kierownicę...". Ale ja nie złapałam za kierownicę. Nie mogłam. W jednej ręce trzymałam kurczowo telefon, a drugą uderzyłam w konsolę. To z pewnością nie były moje ręce!
Do wypadku doszło 17 sierpnia. We wspomnienie św. Jacka Odrowąża. Tak było w naszym życiu, że i ja i mąż obchodziliśmy imieniny w lipcu, tak, jak to wyznaczał kalendarz, a nie zgodnie ze wspomnieniem liturgicznym naszych patronów. Dlatego tego dnia dziwiliśmy się nawet, że Jacek odbiera SMS-owe życzenia z zapewnieniem o modlitwie o wstawiennictwo świętego patrona. Teraz już wiemy, jak wielką moc ma modlitwa przyjaciół na ziemi i opieka przyjaciół w niebie.
Wysłuchała Karolina Pawłowska
Przeczytaj także:
Egzaminy, budowa i święci franciszkanie
Podpowiada mi, co robić w życiu
Towarzyszą mi święci salezjanie
Patrzeć jasnym wzrokiem miłości
Zaprosiłam Ritę do swojego kościoła